niedziela, 19 maja 2013

Ałtaj

Z właściwą dla siebie częstotliwością piszę kolejny syberyjski post. Tym razem o pierwszej dalszej wyprawie od momentu, kiedy tu przyjechałam. Rosyjska 'majówka' zbiegła się w czasie z polską więc można powiedzieć, że tradycji stało się zadość i jak co roku - pierwsze majowe dni spędziłam w górach i to nie byle jakich, bo Ałtajskich ;-)

Ałtaj to kraina dość rozległa; za Wikipedią...
...system górski w Azji Środkowej, na terytorium RosjiKazachstanuChin i Mongolii. Rozciąga się na długości ponad 2000 km od równin pustyni Gobi ku północnemu zachodowi, rozszerzając się w części zachodniej. Ałtaj dzieli się na trzy części:  Właściwy (wysoki), Mongolski i Gobijski.


My wybrałyśmy się na tereny Ałtaju właściwego, a dokładniej - do Republiki Ałtajskiej ze stolicą w Gornoałtajsku, który to z kolei jest miejscem wypadowym (jeśli kilkuset kilometrową trasę można nazwać <wypadem>) w najciekawsze i najbardziej malownicze miejsca tego regionu.



Po kilkunastu godzinach podróży autobusem z Tomska do Gornoałtajska trafiłyśmy do naszych przewodników - Tolunaj i Jana, z którymi spędziłyśmy kolejne dni w Ałtaju. Tolunaj i jej rodzice (nasi gospodarze w Gornoaltajsku)  to rodowici Ałtajcy, natomiast Jan, mąż Tolunaj jest Tuweńcem. Podczas tych kilku dni dowiedziałyśmy się od nich rzeczy, jakich pewnie nie opowiedziałby nam żadem ruski* przewodnik.
*Gwoli ścisłości: Ruski znaczy Słowianin,  a Rosjanin to obywatel Federacji Rosyjskiej, zatem Ruscy, Ałtajcy, Tuweńcy Ewenkowie czy Buriaci to ogólnie Rosjanie. 

Zostałyśmy przywitane przez naszych gospodarzy wg tradycji ałtajskiej; mama Tolunaj, Swietlana, każdej z nas ''ścierała'' suszony jałowiec na dłonie i przedstawiała się pełnym imieniem i rodowym pochodzeniem wypowiadając powitalne słowa. Potem jałowiec musiałyśmy wrzucić do pieca, żeby tam spalił się - na szczęście.  Następnie czekało nas rytualne wypicie herbaty po ałtajsku tzn. zielonej zmieszanej obficie z mlekiem, do tej mieszanki wsypuje się talkan - sproszkowane ziarna jęczmienia i na koniec dodaje się odrobinę soli. Nie, nie jest to niesmaczne, po prostu specyficzne i jak najbardziej da się pić. Po paru razach (bo herbatę pije się w Rosji na okrągło) już się przyzwyczaiłyśmy i z Ałtaju m.in. przywiozłam sobie 0,5 kg talkanu ;-)



Nasz pierwszy wieczór w Ałtaju uświetnił koncert na typowych ałtajskich instrumentach: topshur czyli coś podobnego do lutni, tylko z prostym gryfem i główką z kluczami; flet, który miał jakieś swoje cechy szczególne i swoją nazwę oraz khomus popularny w wielu wschodnich kulturach. Charakterystyczne jest dla Ałtajców, jak i Tuweńców tzw. garlovoje pjenije  czyli, jak się właśnie dowiedziałam, śpiew alikwotowy - wiki świetnie tłumaczy o co chodzi, więc ja tylko dodam, że śpiew ten robi oszałamiające wrażenie w połączeniu z instrumentami. Warto posłuchać na You Tube. 



Z Gornoałtajska ruszyliśmy Czujskim Traktem na południe. Jest to droga ciągnąca przez góry Ałtaju aż do granic z Mongolią. Malownicza trasa, podczas której krajobraz zmienia się zaczynając od obrośniętych lasami górskich zbocz, po kamieniste góry, u podnóży których wypasają się na płaskich łąkach owce, krowy i konie. Czujski Trakt biegnie wzdłuż rzek Katuń i Czuji, które w połączeniu z górami tworzą malowniczy krajobraz. Miałyśmy szczęście, bo trafiłyśmy na okres kwitnięcia maralnika czyli syberyjskiej sakury, jest to fioletowy kwiat obrastający zbocza ałtajskich gór. 
Niemniej należy wspomnieć, że tak jak wiele znaczących w Rosji magistrali drogowych czy kolejowych, tak i budowa Czujskiego Traktu została okupiona śmiercią wielu ludzi...

Podczas naszej drogi zatrzymywaliśmy się w ważnych dla Ałtajców miejscach, m.in na perevalach czyli przełęczach. W miejscach tych należy wg Ałtajców zachowywać się cicho i spokojnie, mają one bowiem swoją energię i siłę, należy też złożyć dary w postaci czegoś do jedzenia, zawsze podwójnie, np. 2 ciastka. Składając ofiarę można prosić duchy o to, co dla nas ważne, dziękować im. Najczęściej w takich miejscach drzewa obwieszone są wstążkami w jasnych barwach. Nie wspominałam chyba, ale Ałtajcy wyznają szamanizm. Nie należy jednak wypytywać - szczególnie szamanów- o arkana ich praktyk. Ałtajcy są bardzo uduchowieni, wierzą w duchy przyrody oraz duchy przodków. Czują się bardzo związani z przyrodą, nie chcą w nią ingerować. Dlatego np. nie chodzą po górach, nie ma tam szlaków turystycznych itp. Góry to dla nich miejsca obdarzone wielką mocą, z którą nie należy ''zadzierać''. Najważniejsza dla nich góra to Biełucha, czyli najwyższy szczyt Ałtaju. Ale rodowici Ałtajcy raczej się na nią nie wspinają. Jest to atrakcja i wyzwanie bardziej dla doświadczonych alpinistów i poszukiwaczy przygód.

Podczas naszej jazdy Czujskim Traktem zatrzymaliśmy się również w jednym z najważniejszych ałtajskich miejsc kultu, czyli w Kałbak Tasz. Jest to na pierwszy rzut oka miejsce wyglądające dość niepozornie, tworzy je zwałowisko skał i kamieni, wokół wszędzie rozciągają się kamieniste zbocza gór a tuż obok płynie rzeka Czuja. Nie są to jednak zwykłe głazy, bowiem znajduje się na nich ponad 5 tys. naskalnych rysunków pochodzących z neolitu (albo i starszych). Rysunki przedstawiają zwierzęta, jak i ludzi. Często trzeba było dłużej wpatrywać się, żeby coś zobaczyć, ponieważ rysunki pochodzą z różnych epok i te najstarsze były już  trudno widoczne. Można więc porównać, jak styl i ryt ewoluowały przez tysiąclecia. 

Dwa dni spędziłyśmy również u krewnych Tolunaj w maleńkiej wiosce - Tjendze. Otoczona górami i rzeczkami dla mnie była miejscem, z którego nie byłoby potrzeby nigdzie wyjeżdżać. Cisza, spokój i niesamowita przyroda! Do tego rodzina, u której mieszkałyśmy była urocza. Dobrzy ludzie, którzy mimo że sami nie mieli wiele, dzielili się wszystkim i gościli nas jak królewny. To było świetne doświadczenie zobaczyć, jak zwykli ludzie radzą sobie w skrajnych warunkach, gdzie drzewka owocowe nie chcą rosnąć, a pogoda zmienia się, jak w kalejdoskopie - same byłyśmy świadkami - jednego dnia +20 stp. a na drugi  od rana pada śnieg... Tam też miałyśmy sposobność pójść do prawdziwej ruskiej bani i nie jest to bynajmniej to, o czym pisałam wcześniej. Prawdziwa ruska bania, taka na wsi, to właściwie mały osobny drewniany domek. Jest tam piec, tak jak w saunie, ale też zbiornik z gorącą wodą, zimna woda jest w wiadrach, czerpakiem mieszasz sobie taką, jaka Ci odpowiada i myjesz się. Mydliny spływają - no własnie- chyba do ziemi, bo szamba nie ma i tym sposobem najpierw grzejesz się parą, a potem zażywasz kąpieli. No i trzeba dodać, że na wsiach ludzie nie mają łazienek w domu (no może co poniektórzy); osobno jest wychodek z dziurą w ziemi i bania. 

W drodze powrotnej do Gornoałtajska pojechaliśmy jeszcze do jednego z kurortów narciarskich Manżerok, mają tam co prawda jedną kanapę 4os ale jest kilka tras narciarskich plus trasy na biegówki. My skorzystaliśmy i wjechaliśmy kanapą na ponad 2 tys. m - widoki świetne; góry, jeziora i rzeki. 

Ostatnią naszą wycieczką był wyjazd na Jezioro Teleckie uważane przez wielu ludzi za Bajkał Ałtaju ;-) Jezioro jest ogromne, otoczone wysokimi górami, w których można spotkać niedźwiedzie i wiele innych zwierząt. Na miejscu wypożyczyliśmy motorówkę i razem z naszym sternikiem pojechałyśmy na kilkugodzinną wycieczkę po jeziorze. Na początku naszej przejażdżki trochę padało więc gdzieniegdzie była mgła i można było poczuć się trochę upiornie, szczególnie kiedy zatrzymaliśmy się w najszerszym miejscu jeziora, a pod nami było jakieś 300 m głębin i dookoła kompletna cisza i nikogo więcej, no prócz kompanów. Na szczęście pogoda zmieniła zdanie i wyszło słońce, co dało fajny efekt: nad częścią jeziora niebo zasnute było ciemnymi chmurami, a góry wyglądały zza mgły, a nad drugą niebieskie niebo i piękne słońce. Nasz sternik zawiózł nas m.in. do wodospadu Korbu. Miałyśmy szczęście, że był to poniedziałek - turyści już wyjechali i miałyśmy wodospad "dla siebie".

Na następny dzień wróciłyśmy do Tomska zaliczając po drodze kilkugodzinne stanie w korkach w Nowosybirsku. Podsumowując była to niezwykle pouczająca wycieczka, podczas której dowiedziałam się wiele nie tylko o kulturze Ałtajców czy innych narodów Syberii, ale o realiach życia w Rosji w ogóle. Zresztą, nasi rozmówcy sami pytali o wiele rzeczy w Polski czy Europie. Porównywaliśmy i konfrontowaliśmy nasze poglądy i było to cenne dla obu stron.

Jeśli mi się uda to chciałabym jeszcze kiedyś wrócić w Ałtaj. Pojechać do Kosz Agasz - ostatniego miasta, do którego może wjechać turysta, bowiem znajduje się ono przy strefie przygranicznej z Mongolią. Tamtejszy krajobraz jest zupełnie inny, niż ten który my widziałyśmy, a ludzie tam dostają specjalny dodatek socjalny, tylko żeby tam mieszkali i zasiedlali pobliskie tereny. Miło by było pojechać Ust Koksy i Tiungur żeby popatrzeć na Biełuchę i poczuć jej energię i moc ;-)

Kolejny wpis za miesiąc, a tymczasem pora ruszać dalej; Bajkał i kraina zabajkalska, a potem dalej dalej na wschód aż do Władywostoku mam nadzieję ;)




























wtorek, 16 kwietnia 2013

Tomskie sztuczki & arkitekczer

Już połowa kwietnia ! Czas płynie nieubłaganie... śnieg w większości się stopił, a w niektórych miejscach nawet wtopił w tło ciemnego asfaltu. Póki co panuje tu przedwiośnie i wreszcie można zobaczyć,co skrywał pod sobą lód(w wielu przypadkach nie jest to zbyt przyjemny widok). Upadki i poślizgnięcia na szczęście już nam nie grożą, a przede wszystkim mi (pobiłam chyba rekord w spektakularnym lądowaniu na glebie). Dobrze, że chociaż świeci codziennie słońce i dodaje otuchy w oczekiwaniu na prawdziwe ciepło. 

Dawno nic nie pisałam, a wypadałoby wspomnieć o świętach. Wszystko było, jak trzeba i zgodnie z Tradycją. Może tylko  potrawy były inne niż zazwyczaj, ale w końcu każdy z nas zrobił to na co miał ochotę i wszyscy byli zadowoleni. Zaprosiliśmy też kilkoro znajomych Rosjan i to był chyba pierwszy raz, kiedy spędziłam za stołem 11 h... Miło nam minął ten świąteczny czas; na wspólnym gotowaniu, objadaniu i leniuchowaniu. Rosyjska Pascha ma być w okolicy 5 maja i w sklepach można kupić już czekoladowe kurczaki i barwniki do jajek (my tradycyjnie, ale tez z braku innej opcji, barwiliśmy jajka w cebuli i burakach)

                       Mazurek musiał być ! No a wałek trzeba było kupić i przystosować do użytku.
Ta ryba to mintaj - u nas wcale nie najtańsza, zresztą ryby ogólnie nie są tanie w Polsce. W  każdym razie mintaj jest dobry, a tutaj kosztuje 6 zł/kg więc był na święta. Okazało się jednak, że popełniliśmy małe faux pas przed naszymi rosyjskimi gośćmi - oni kupują mintaja dla kotów....

Z racji tego, że wiodę ostatnio żywot dość spokojny, a może to tutejsza rzeczywistość w jakimś sensie mi spowszedniała, nie mam za wielu tematów do ''prezentacji", będzie więc o obrazkach i budynkach.

Odwiedziłam niedawno Tomskie Muzeum Sztuki. Zachęcona bardzo ładną i przejrzystą stroną internetową udałam się w jedną z niedziel do nobliwego gmachu. Tam ku mojemu miłemu zaskoczeniu - mnóstwo ludzi, szczególnie rodziców z dziećmi. Tak, i tu doszła moda na różnego rodzaju programy muzealne dla dzieci, które w ciekawy sposób łączą naukę z kształceniem poczucia estetyki (jej, brzmi patetycznie). Jako studentka nie musiałam płacić za bilet, więc dodatkowo ucieszyło to mój portfel. Niestety później nie było tak fajnie. Przede wszystkim rozczarowała mnie ilość <dzieł sztuki> (te nawiasy nie mają charakteru pejoratywnego) Wszelkie przesłanki wskazywały, że spędzę tam co najmniej 2 h, no ale okazało się, że muzeum oferuje zwiedzającym 2 piętra o niezbyt dużej powierzchni Mówiąc krótko: szału nie było. Obrazki jakie tam wiszą, namalowane zostały głównie przez rodzimych artystów, trafił się również Polak. Tematyka też raczej lokalna: a to pejzaż Ałtaju, a to tajga albo portrety notabli - większość obrazów pochodziła z XIX w. Zdarzyło się a i owszem trochę ikon i nawet śmieszne rzeźby z czasów radzieckich. Był reprezentacyjny komplet gżelskiej porcelany , czy piękne naczynia z Chochłomy. Tak czy siak nie byłam usatysfakcjonowana. Nawet czasowa wystawa grafik z zachodniej Europy (brzmi dostojnie) nie sprawiła mi wielkiej radości. Wyszłam z jakimś poczuciem współczucia dla tutejszych miłośników sztuki (nie lubię tego sformułowania), że rzadko sprowadzają im jakieś zachodnie highlighty, czy po prostu coś nowszego, bardziej aktualnego. Dopełnieniem mojego rozczarowania było zachowanie jednej z pracujących w muzeum pań. W korytarzu przy wejściu stało kilka szklanych witryn, w których wyeksponowane były m.in. pamiątki z Tomska, katalogi muzealne czy monografie poszczególnych artystów. Spodobała mi się tomskowa torba płócienna i chciałam ją kupić. Obok witryn stało biurko, a za nim siedziała pani, która coś tam czytała - mówię więc grzecznie, że chcę kupić tę torbę, a ona mi odpowiada, że dziś jest niedziela i że ona nie pracuje................Oprócz niej, siedziała jeszcze przy innym biurku inna kobieta i bynajmniej nie była to pani kasjerka. Aaa i były tam jeszcze dwie panie ochroniarki....

 Bawi mnie ten obraz, a szczególnie te fikuśna poza!

 Znów motyw kąpieli

 Rozczuliły mnie te zwierzątka ! (lata 60 XX w)

W tej sali miałam poczucie, że wszystkie portrety patrzą na mnie z wyższością, tą swoją rosyjską dumą.

No dobra, teraz trochę wspomnianej w tytule <arkitekczer> Zamieściłam już wcześniej kilka zdjęć drewnianych domków, tak bardzo charakterystycznych dla Tomska, więc teraz namiastka architektury nowszej, dla ogólnego wyobrażenia, jak wygląda miasto na Syberii.

 Gmach wspomnianego muzeum (zapomniałam zrobić foto z bliska ;/)

 Ponoć jedna z najdroższych restauracji w mieście, wizytował tu Czechow (jego pomnik stoi w pobliżu)
 dramatyczny teatr <dramy>

 Nie to nie plecy Lenina, ale widok na prospekt  Lenina (ciągnie się przez 5 km i jest reprezentacyjną ulicą Tomska)

 Tu chyba znajduje się jakaś władza...
 ...a w mniej więcej takich blokach mieszkają Iwany Iwanowycze
 mrzonki o szklanych domach
 A to plac Kirowa - po sąsiedzku
 No i mój faworyt ! Siedziba jakiegoś banku. Pierwsza budowla jaką ujrzały moje oczy w tym mieście. Początkowo przerażała mnie ta bryła, ale teraz wywołuje mój uśmiech i stała się mi bardziej swojska. Ach te wielkie ni to filary ni kolumny ;)
 Tak - mieszkamy w dzielnicy o nazwie Sawiecki Rajon
 ;)
 Nasz akademik


A na koniec kapka street artu:



Homerów Simpsonów jest kilku !
Johnny wyszedł uroczo

piątek, 22 marca 2013

Trochę folku



Maslenica

Z racji tego, że Rosjanie lubują się w prazdnikach (świętach) tym razem znowu będzie trochę o tym. Maslenica nie jest jednak świętem wywodzącym się z sowieckich czasów, a głęboko zakorzenionym w folklorze i związanym z prawosławiem. Współcześni Rosjanie raczej do cerkwi nie zaglądają, a w TV mnóstwo jest programów poświęconych magii, tarotowi itp. dlatego tym bardziej byłam ciekawa jak ludzie odnoszą się do tego święta obecnie.

Do rzeczy; Maslenica obchodzona jest na 8 tyg. przed ruską Paschą i trwa cały tydzień. Jest swoistym pożegnaniem zimy i przywitaniem wiosny, a przede wszystkim słońca, którego symbolem mają być okrągłe bliny jedzone na okrągło przez cały tydzień ;) Dawniej podczas trwania święta jedzono i pito ponad miarę, odwiedzano się wzajemnie i ogólnie radowano, w ten sposób przygotowywano się do kilkutygodniowego Wielkiego Postu. Jak podają niektóre źródła, w ciągu pierwszych 3ech dni maslenicowego tygodnia przygotowywano się do święta; sprzątano dom, zwożono drzewo na wielkie ogniska, wokół których później tańczono, by odpędzić zło, oraz w których palono stare rzeczy - na szczęście. Najważniejsze świąteczne dni przypadały od czwartku do niedzieli. Cała feta odbywała się przede wszystkim na ulicach, a do domu zachodziło się tylko, żeby się zagrzać i coś zakąsić. Z napitków królowało piwo, a potrawy przygotowywano głównie z produktów mlecznych i mącznych, stąd znakiem rozpoznawczym Maslenicy są bliny.  Popularną rozrywką było zjeżdżanie/ześlizgiwanie się z górki. Często w tym celu specjalnie wylewano wodę lub budowano (jeśli nie było żadnego pagórka) specjalne drewniane konstrukcje, z których młodzi ślizgali się na sam dół. Popularne również było zjeżdżanie na sankach bądź kuligowanie. W ostatni dzień święta – niedzielę, odbywało się uroczyste palenie Maslenicowej słomianej kukły.  My topimy Marzannę, a Rosjanie zażygają czuczlo ;)

Dzisiaj świętuje się głównie w ostatni dzień, czyli w niedzielę. Wybrałyśmy się więc nad rzekę, gdzie miały miejsce narodne guliania. Było mnóstwo straganów, na których można było kupić coś do jedzenia, napić się herbaty, kupić kurę, obraz z Miedwiediewem, albo stary samowar. Wszędzie unosił się zapach  szaszłyków i plowu. Stoisk z blinami było najmniej ;( Kulminacyjnym momentem było zapalenie Maslenicowej kukły zwieńczone fajerwerkami w kolorach rosyjskiej flagi. Nam najbardziej podobały się babuszki ubrane w folkowe stroje i piękne kolorowe chusty. Razem z panem grającym na akordeonie śpiewały stare ruskie pieśni i przyśpiewki. Chętnie też dawały się fotografować. Po przedarciu się przez tłum, uważając żeby się nie wywalić na lodzie, udało się nam wpaść jeszcze na sybirskiego blina ;)

Bania

W ostatnim czasie byłyśmy w ruskiej bani czyli saunie. Najlepsza oczywiście jest ta na wsi w drewnianym domku, z którego można wyjść i ochłodzić się w śniegu. No ale jak na miejskie warunki udało nam się trafić w całkiem przyjemne miejsce. Za 30 zł/2 h wynajęłyśmy 4osobowy ‘’baniowy apartament’’. Rosjanie lubią sobie poimprezować w bani, toteż na miejscu w naszym drewnem wyłożonym apartamencie zastałyśmy stół i ławy do biesiady, plazmę na ścianie i basen 3x5 m. Było super, brakowało tylko brzozowych witek, którymi Rosjanie okładają się nawzajem, co świetnie wpływa na skórę ;) Nie zabrakło za to drewnianej beczki z wodą – pociągasz za łańcuch i wylewasz na siebie kubeł zimnej wody – polecam! Po bani czułyśmy się świetnie wychodząc z powrotem na mróz. Takie błogie ciepełko rozchodzące się po ciele. Jutro znowu idziemy !

Na basenie…

Hah, muszę napisać jeszcze o wyprawie na basen. Niby nie ma w tym nic osobliwego, ale cała procedura, jaką należy przejść, by zanurzyć głowę w wodzie, jest warta opisania. Najpierw zostawiasz rzeczy w szatni, dostajesz numerek i grzecznie w klapeczkach idziesz dalej, potem płacisz za basen wpisując się do zeszyciku pod właściwą literkę i odpowiadasz na pytanie dlaczego nie masz otczestwa (imienia po ojcu, którego Rosjanie używają i do prawdy nie wiem, jak można spamiętać te wszystkie Niny Aleksandrowny i Wolodie Iwanowycze…) po zapłaceniu idziesz do odpowiedniej przebieralni – dajesz pani numerek z szatni, a ona daje Ci numerek do szafki na rzeczy. Rozbierasz się i na golaska (inaczej nie można) idziesz pod prysznic i DOKŁADNIE się myjesz (to jest akurat bardzo dobre, bo na przykład w PL ludzie często się nie myją przed basenem i później okrutnie śmierdzi potem). Po kąpieli na mokre ciałko zakładasz strój, co jest nie lada  wyczynem i możesz już wejść na basen. No, ale zanim do wody, to jeśli jesteś na basenie pierwszy raz, idziesz do pani- lekarza/pielęgniarki, która sprawdza czy nie masz jakiegoś parcha w postaci wysypki albo grzyba i jeśli nie masz to wpisuje cię w kolejny zeszyt, a stan twojej skóry ma datę ważności(o ile pamiętam to miesięczną) Następnie pani mówi, na który tor masz się udać i w końcu możesz wejść do wody, która bynajmniej nie jest krystalicznie czysta, ale za to nie wali chlorem. 

Morał powinien być dla nas taki, że zawsze da się utworzyć stanowisko pracy, nawet jeśli jedyną czynnością jest  zamiana jednego numerka na drugi.
(mimo wszystko do basenu się nie zraziłyśmy i za drugim razem było już wszystko wiadomo)

                                                    Kukła była ustawiona na zamarzniętej rzece



                                                                    Sankowózki <3






                                                               Nasz bałwan - Aleksiej !

                                                 Fragment tramwaju jadącego "do parku" ?
                                       A kuku! mamy was chłopaki !! - fota zrobiona z 10 piętra.
                     Takie tam z Kingą( i lodami), której ślę podziękowania za maslenicowe foty i nie tylko!